Dzisiaj nietypowy jak na Tortystkę tort, bo bezowy. To był impuls spowodowany analizą przepisów na torty mojej konkurencji w konkursie Jamiego Olivera (http://www.kuchniaplus.pl/konkurs/urodziny-jamiego-olivera). Postanowiłam więc stawić czoło bezie. Tort miał być zaserwowany podczas grilla ze znajomymi, ot tak – z łakomstwa. No i co tu dużo mówić – wydawało się, że będzie przeraźliwie słodki, nie do przeżarcia, do omdlenia wręcz, tymczasem... Rozprawiliśmy się z nim błyskawicznie. 6 dorosłych osób... każda zjadła przynajmniej 2 kawałki, co niektóre panie nawet 3...
Jeśli ktoś zainteresowany przepisem, wrzucam na dole, żeby zawczasu nie przynudzać :)
Tort już napoczęty plus zdjęcie wnętrza.
I moje ulubione zdjęcie słodkiego kawałeczka ze śliczną małą konsumentką – Emilką.
Kolega grillowy kazał mi zrobić też zdjęcie innej żywności znajdującej się na stole, bo twierdził, że panów raczej zainteresuje kiełbasa... No, nie wiem, ale OK. Zdjęcie wrzucone:
Dobrze, więc teraz czas na obiecany przepis (pozdrawiam pewną Paulinę ;))
I tak na 3 spody - każdy o średnicy ok. 17 cm potrzebujemy:
6 białek
1 szkl. cukru pudru
sok wyciśnięty z 1/3 cytryny
1 kopiastą łyżkę mąki ziemniaczanej
Nastawiamy piekarnik na 140 stopni i zajmujemy się pianą. Białka ubijamy na sztywno, potem dodajemy po jednej łyżce cukier puder i dalej miksujemy. Ja mam mikser, który sobie stoi i sam miksuje, dlatego dodając stopniowo ten cukier, mogłam: wyładować zmywarkę, załadować zmywarkę, przetrzeć blaty i jeszcze raz na nich nabałaganić... A piana dalej się ubijała (cały czas po łyżce dodawałam cukier puder, wiadomo). Pod koniec wcisnęłam sok z cytryny (łapiąc niesforne pestki, które chciały zostać upieczone) i domiksowałam, a już na sam zupełnie koniec wsypałam mąkę ziemniaczaną i wszystko krótko dobiłam.
Na blaszkę wykładamy papier do pieczenia i rysujemy na nim trzy równe kółka (ja odrysowywałam z zapasem dno małej tortownicy o średnicy 16 cm), na to wykładamy pianę, wygładzając ją łyżką albo i nie wygładzając, wszystko zależy od poziomu naszej estetyki.
Blaszkę wkładamy do piekarnika i wszystko pieczemy w temperaturze 140 stopni przez godzinę.
W tym czasie walczymy z ciekawością i nie otwieramy drzwiczek. Po wspomnianej godzinie wyłączamy piekarnik i zostawiamy bezę w spokoju przez kilka kolejnych godzin (najlepiej na noc).
Owoce
ok. 300 g świeżych truskawek
2 opakowania (takie małe papierowe rynienki) świeżych malin
1 opakowanie świeżych jeżyn (podobnież papierowe)
1 duże opakowanie cukru waniliowego
3 łyżki cukru
Wszystko myjemy (oczywista oczywistość). Truskawki kroimy na cząstki, wrzucamy do małego garnuszka, zasypujemy cukrem i podsmażamy – krótko. Studzimy.
1 opakowanie malin wrzucamy do kolejnego małego garnuszka (to taki konkurs na zabrudzenie jak największej liczby naczyń), wsypujemy cukier waniliowy i krótko gotujemy - żeby maliny nie rozdziabdziały się zupełnie. Studzimy.
Krem
300 ml śmietany kremówki 30%
1 opakowanie serka mascarpone
1 laska wanilii
2 łyżki cukru pudru
Do śmietany wsypujemy cukier puder, dodajemy ziarenka dokładnie wyskrobane z rozciętej laski wanilii, zaczynamy miksować. Kiedy śmietana zacznie lekko tężeć dodajemy mascarpone (w trzech turach) i dalej miksujemy, aż wszystko pięknie zgęstnieje. Uwaga, lepsze wrogiem dobrego, więc śmietana nie może się zmienić w masło – dlatego ostrożnie z tym ubijaniem.
I czas na przekładanie:
Na paterę, talerz itp. kładziemy delikatnie pierwszy blat bezowy. Wykładamy na niego część kremu śmietanowego, następnie podgotowane truskawki – z odrobiną wypuszczonego podczas gotowania soku, ale skoncentrujmy się raczej na owocach. Dorzucamy kilka jeżyn i przykrywamy drugim blatem bezowym. Teraz znowu krem śmietanowy i tym razem lekko rozdziabdziane maliny z odrobiną soku plus garść świeżych malin. Te wszystkie skarby przykrywamy trzecim blatem bezowym, na nim rozsmarowujemy resztę kremu śmietanowego i układamy pozostałe owoce (te świeże, te podgotowane można już zjeść ;). Tort wkładamy do lodówki. Mój stał w niej dobre 2 godziny (aż do przyjścia gości) i zaczął już pracować, tzn. wypływały z niego soki malinowo-truskawkowe. Dość dramatycznie to wyglądało...
Tort dekorujemy melisą, serwujemy, kroimy i umieramy ze szczęścia i przeżarcia. Tak było. Nie kłamię. Na koniec wspomnienia po torcie, czyli zdjęcia ostatniego kawałka. Zjedzonego... przeze mnie. Ech...
Ostatnie zdjęcie to przypadek, jakoś tak mi się ten kawałek sfotografował – dość malarsko :)
Ja tam uwielbiam tort bezowy i nie przeraża mnie bezkresna słodkość. Lepkość, słodkość, tłustość, kaloryczność, owocowość, przyjemnomść, lekkość... siężkość... niemal same superlatywy!
OdpowiedzUsuńPs. Chcę kawałek!!!!
OdpowiedzUsuńMuszę podjąć się tego wyzwania :)
OdpowiedzUsuńALE ROZPUSTA!!!!
OdpowiedzUsuń